Nie ma chyba lepszej ilustracji stanu Ludzkiego Dziecięctwa niż szaleństwo okresu okołoświątecznego. Nie dlatego, że odkrywamy -jak to psycho gadają- „wewnętrzne dziecko”, ale dlatego, że nasze narracje dowodzą, że nigdy nie dorośliśmy.
Astronomiczne cuda na niebie, w narracji bożonarodzeniowej zignorowane zresztą, stają się przyczynkiem do wspólnego podtrzymywania iluzji wszelakich. Mamy iluzję Początku i Zbawcy- wiarę, że oto symbolicznie (dla niektórych realnie) na zewnątrz pojawia się Ktoś, kto Kocha i zapewni Zbawienie, czy to rabbi Joshua czy Wstające Słońce. Choć bohaterowie zwą się różnie, opowieść jest ta sama – to pragnienie dziecka szukającego kochającego rodzica (a o czym innym dzieci mogą bajać?). Oczywiście, homo sapiens inteligentny jest, ale nie mądry, więc bajka bożego narodzenia pęcznieje appendiksami i staje się nawet „naukowa”- stąd mamy teo-logię i różne interpretacje rzekomego małżeńskiego pożycia niejakiego Józefa i Marii. Mamy też bezrozumny wątek oddzielenia boskości od człowieczeństwa. I -jako punkt skupienia- ozdobioną, martwą choinkę, o ironio!, w roli Drzewa Życia, axis mundi, choć nikt głośno o tym nie opowiada. Mamy iluzję tradycji, wspólnoty narodowej, bo my, Polacy, Słowianie, Sarmaci, Ślązacy, Warszawiacy, Kowalscy (wstaw dowolnie) od dawien dawna i w ten sam sposób celebrujemy, choć w różny od tego co robią Nowakowie, Kaszubi czy Niemce… Mamy naiwne bajania o pojednaniach, „czasie miłości”, „rodzinnym święcie”, co w realu jest czystym rozczarowaniem i każdy to wie, bo przecież ludzie rzadko gadają ludzkim głosem. Mamy też wątek cierpiętnictwa, poświęcenia, rodzinnych zadr i pretensji, równie ważnych jak rzekome rodzinne szczęście – bo neurotyczne ego trzyma się kurczowo cierpienia by czuć że żyje.
By złagodzić lęk, człowiek musi grać w swojej opowieści, podtrzymując życiodajne memy. Więc 24.12, choć to dzień cudów jak co dzień, na ulicach pustki a ci co marzą o nartach w Austrii, o Kilimandżaro, australijskiej plaży czy o świętym spokoju, potulnie siadają przy tzw „rodzinnym stole” i odgrywają doroczny spektakl podtrzymania bezpiecznej bańki tradycji, zmuszając się do „spokoju i radości”, choć kompletnie nie wiedzą dlaczego. Ludzie podejmują ogromny wysiłek, by zachować twarz, odegrać rolę i zjeść kulinarnie nudną kolację z kimś skonfliktowanym, obojętnym, nielubianym bądź męczącym (wstaw dowolne). Ogromny stres by poddać się presji (zewnętrznej- co powie babcia?) lub wewnętrznej (jestem złym człowiekiem (sic!), odwołałam święta z rodzicami– taki tytuł gdzieś ukłuł mnie w oczy w necie).
Tak jakby nagle wszyscy rzucili się obchodzić urodziny Królewny Śnieżki, i to bardzo na serio. Czyż człowiek nie jest zabawnym szaleńcem?
Teatr to wielki, ale teatr – przez emocje, zaangażowanie, stres i przymus- podniosły i prawdziwy.
Niech się tylko nikt nie wyłamie i nie niszczy dorosłemu dziecku wiary w świętego Mikołaja, bo wzbudzi tym przerażenie i agresję. Przez cały rok, nie tylko w święta, będziemy funkcjonować w teatrze: na poziomie własnych egotycznych wyobrażeń i dzielonej kulturowo symboliki, uznając to za twardą rzeczywistość. Niepodważalna Wiara w Baję i Jedność Bajania ma być, nawet w kagańcu, nawet pod knutem. Bez tego oparcia neurotyk traci sens, motor swojego istnienia. Ale przez ten teatr oddala się od swojej wewnętrznej prawdy i nie współbrzmi z realnym światem. Pewnie dlatego ten świat jest już bez przyszłości.
Oj tak, hipokryzja ludzka w okresie świątecznym sięga zenitu, a przeklęty jest ten kto ją dostrzega. Bez serca i głębszych uczuć, pełen zgorzkniałości i żalu.
Przecież święta to czas magiczny, czas miłosierdzia pojednania, przyjaźni i miłości. Naprawdę warto się zastanowić dlaczego trwa tylko dwa dni. Chociaż marketingowcy marzą o całym miesiącu sielankowej atmosfery od momentu, gdy z półek sklepowych zostaną wyprzedane ostatnie wspaniale zdobione znicze.
zdaję się, że przestaję śnić tym snem. I faktycznie chociaż mój, nie był specjalnie fajny, to wybudzanie i tak boli i to cholernie, boli każdym zakamarkiem umysłu i częścią ciała. Ach strach pomyśleć co by było gdybym śnił trochę lepszy sen. Może nie chciałbym się nigdy obudzić, chociaż i tak desperacko chwytam się resztek złudzeń. Bardzo ciężko jest się pogodzić z tym jak jest, a jeszcze trudniej obwieścić tę prawdę światu.
Muszę też dodać, że kiedy człowiek zacznie szukać innej drogi musi być przygotowany na samotność, na dzielącą go przepaść z innymi, brak zrozumienia. Trudno się z tym uporać, nic dziwnego, że tak trudno jest dorosnąć.
To nasze cholerne ego nie pozwala nam uciec z ludzkiego teatru. Ale większość ludzi uwielbia gierki ego i nigdy nie dorośnie . Nie jest łatwo jest znaleźć drogę wyjścia z teatralnej gry , ale warto próbować , bo życie w kłamstwie jest cierpieniem przynajmniej dla mnie.
Myślę, że ucieczka może być tylko indywidualna i mówienie sobie „większość ludzi” ten prosty fakt przesłania. Niech sobie tam „większość ludzi” robi co chce… Podobnie jak „cholerne ego”-to tak, jakby była jakaś siła zewnętrzna, jakiś bóg, co rządzi a my jak te pacynki. Ego jest częścią naszego umysłu a nie cudzego a robienie z niego „cholernego” je tylko wzmacnia. To tylko rola w teatrze, warto popatrzeć. 🙂
Mój sen, też nie był specjalnie fajny. Ale był, a teraz patrzę na ręce na klawiaturze i nie wiem. To jest chyba jakoś zakodowane, czujesz od zawsze to niedopasowanie, że coś tu nie gra, że nie może o to chodzić, za czym wszyscy gnają. o co tyle zachodu i po co to wszystko. Jako dziecko już wiesz, tylko inaczej wiesz, niż to że słoń jest duży. Wchodzisz w rozwój duchowych, jak desperat chwytasz się brzytwy, może tam siebie odnajdę, może jestem kosmitą i pomyliłam planety, przeniosę się kanałem astralnym do swoich. a tu znowu bęcki, tego też nie kupuję, nie dlatego że nie chcę, właśnie bardzo chcę,a nie mogę. wtedy do mnie dotarło, że nie „ja” rozdaję karteczki. „Ja” to karteczka…Samotność oceanu.